piątek, 24 lutego 2012

Trochę filozofii i dużo smaku. Dumni młodzi winiarze z Ayles


Jesteśmy tym, co w swoim życiu powtarzamy. Doskonałość nie jest jednorazowym aktem, lecz nawykiem.
- Arystoteles

Łatwo uznać taką sentencję za swoją. I za taką uznali ją twórcy Pago Ayles. To winnica, która powstała w 2000 roku i już ma na swoim koncie niejedno osiągnięcie. Przede wszystkim czysta Garnacha z 2010 roku - czyli szczep nam znany głównie z mieszanek powstających w prawie całej Hiszpanii - tu w Aragonii zwany tinto aragones - na konkursach zdążył już zdobyć nagrody dla najlepszego młodego wina w Hiszpanii. Myślę, że, dla tak młodych działaczy na potężnym rynku winiarskim, jest to ogromne wyróżnienie. I słusznie, bo wino jest przyjemne, o mocnym owocu z odrobiną wanilii i czekolady.
Ponadto godne uwagi dwa wina w całkiem przystępnych cenach: a de Ayles i Dorondon Chardonnay.
Pierwsze to mieszanka merlota, tempranillo, garnacha i cabernet sauvignon. Co ciekawe, choć nie bardzo istotne dla samego smaku wina i naszego zadowolenia - wina z tej winnicy mają bardzo ciekawie nadawane nazwy. To, o którym teraz mowa, to oczywiście pierwsza litera nazwy Ayles. To dla uczczenia momentu, kiedy wieś (aldea, dawniej aldeya) została zdobyta przez chrześcijan i Alfonso I w 1122 roku. Następne wino z literą y na etykiecie - to dopiero projekt na 2012 rok. Y od yegua, czyli po prostu klacz. Na cześć zwierząt, dzięki którym dało się uprawiać aragońską ziemię. I tak kolejno - każda litera z nazwy winnicy jest inspiracją do powstania wina. Wracając do tego, co już dostępne, czyli a de Ayles - to wino ciekawe, ładnie się otwierające i sprawiające przyjemność. O mocnym aromacie dojrzałych owoców i długim, miękkim finiszu. Naprawdę warto spróbować.
I jest jeszcze mój nie-ulubieniec. Szczep chardonnay w cudnej odsłonie. Mocno owocowe - z morelami, brzoskwiniami, ananasem i kwiatami, z cytrusowym niuansem, ze świeżością i wdziękiem.
Wina naprawdę dobre i ciekawie oprawione - filozoficznie i graficznie.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Nasz "Morty" i parę słów o Przystanku Alaska


Czy znacie kogoś, kto nie lubi Przystanku Alaska? Ja nie znam. Oczywiście są tacy, którzy go nie ubóstwiają, a tylko lubią. I tak jestem zdziwiona. W końcu to film nad filmy i serial nad seriale. Pojawił się w polskiej telewizji w 1993 roku i w krótkim czasie zdobył całe rzesze fanów. Należałam do nich wtedy, mając naście lat, i nadal należę. Wtedy uwiódł pół mojej rodziny i większość znajomych. I teraz - kiedy rozmawiam z osobami, których nie znałam wówczas - nie jestem wcale zdziwiona, że tak wiele osób zostało uwiedzionych przez bohaterów tego serialu.
Wspomnienie Joela Fleischmana, Maggie, Chrisa, Eda czy Ruth, a już dla mnie najbardziej Marilyn - doktorowej asystentki - budzi we mnie najpozytywniejsze odczucia. Problemy ich niewiarygodnej codzienności to są problemy ludzi z każdego zakątka świata, tylko widziane z innej perspektywy. Kiedy śmiejemy się z powodu błahości i bzdurności tych problemów, powinniśmy sobie odpowiedzieć na pytanie, czemu uznajemy je często za błahe, a może nawet wydumane. Myślę, że nie są wcale ani głupie, ani zmyślone, ale nie widzimy ich tak samo, jak własnej codzienności, bo są przepuszczone przez filtr: dobrej energii, optymizmu, poczucia humoru i - co dla mnie najważniejsze - dystansu do siebie i świata.
Skąd się wzięło akurat teraz to wspomnienie o Przystanku Alaska? Jakąś chwilę temu zamówiłyśmy do DoMieszki figurki łosi na nartach i w rakietach śnieżnych. Po prostu cute i sweet to nawet za mało powiedziane. Moje pierwsze skojarzenie to Morty. Po prostu łoś, bez którego nic nie byłoby takie samo.

wtorek, 14 lutego 2012

Ogłoszenie wyników Walentynkowego Konkursu Fotograficznego "Love Actually 2012"

Walentynki to trudne Święto. Żadne inne nie wzbudza chyba tylu emocji. I dobrze, w końcu miłość to emocje. Oficjalnie mało kto przyznaje się, że je obchodzi. Uważane za "obciach i komercję", a przecież człowiek marzy o miłości takiej do utraty tchu, z motylami w brzuchu i wbrew wszystkiemu, i żeby się komuś podobać, i żeby ktoś podobał się nam, i najlepiej by we dwoje można było powiedzieć, otwierając wspólnie wieczorem 14 lutego wino do kolacji, kiziając się palcami stóp pod stołem, że to Święto jest "be", i że nie obchodzimy.

Na początku były nasze słowa (to było przed ogłoszeniem konkursu):

Piotr: Jeśli chodzi o Walentynki to nie wiem, ale przypomniała mi się taka sytuacja: "Pani pyta Pana: - Przepraszam z kim mam przyjemność?. Na co Pan: - Przepraszam najmocniej, ale za mało się znamy." Tyle.

Alinka: Nie mam potrzeby obchodzić Walentynek, ale myślę, że jakikolwiek pretekst jest dobry, by pamiętać o swoich bliskich. Do każdego święta trzeba dorosnąć. To dzień, który przypomina nam, kogo darzymy sympatią, ale jeszcze bardziej przypomina, kogo sympatią przestaliśmy darzyć.

Katarzyna: Zachęcam do honorowego oddania krwi w tym dniu. Będzie z myślą o innych, a równocześnie na czerwono, czyli bardzo w stylu Walentynkowym. I zero komercji w takim sposobie świętowania.

Vlad: Św. Walenty to patron chorych na epilepsję i (uwaga!) ciężko chorych umysłowo. Wnioski proszę wyciągnąć samemu.

Aga: Jest jeden powód, dla którego nie jest to święto do świętowania przeze mnie. Nie podoba mi się stylistyka, forma. Wolę lukier w wydaniu Disney'a albo na pączkach z adwokatem. Nic nie poradzę, że brak mi entuzjazmu do serduszek i amorków. A już najbardziej do prezentów "zabawnych" (Ależ się śmiejemy....).

Potem - czyli po ogłoszeniu konkursu - piszczałyśmy, śmiałyśmy się, wzruszałyśmy, a panowie z uznaniem kiwali głowami albo przewracali oczami. A zatem:

dziękujemy wszystkim za udział w Konkursie Walentynkowym. Zdjęcia opanowały naszą skrzynką emailową i nasze umysły na ponad trzy tygodnie. Miłość jest. Ma różne oblicza. Wasze zdjęcia o tym świadczą. Mnie szczególnie rozromantyzowały zdjęcia przesyłane przez Panów.
Komisja w składzie - mam wrażenie, że pół Miasta Krakowa i pół Miasta Londyn, bo wybór był tak trudny, że odpowiedzialność nas przygniotła i konsultowaliśmy werdykt z tymi, co chcieli pomóc, jak i tymi, którzy Walentynek oficjalnie nie obchodzą - wybrała nie jednego, a trzech zwycięzców, przyznała dwie nagrody wyróżnienia i całą masę nagród pocieszenia.

Lista laureatów:

Trzy nagrody główne - Bon Prezentowy DoMieszka o nominale 50 PL (wartość 50 zł), do wykorzystania w sklepie DoMieszka w Krakowie, ul. Kazimierza Wielkiego 124, bądź w sklepie internetowym www.domieszka.krakow.pl - otrzymują:

Magda Szczurek

Rafał Rostkowski

Krystian Matysiak


Dwie nagrody wyróżnienia - Bon Rabatowy DoMieszka 10%, uprawniający do zakupów w sklepie DoMieszka w Krakowie, ul. Kazimierza Wielkiego 124, bądź w sklepie internetowym www.domieszka.krakow.pl, z jednorazowym 10% rabatem - otrzymują:

Anna Chudzicka
Agnieszka Kocznur

Nagrody pocieszenia - Walentynkowe niespodzianki - otrzymują:

Adrianna Fliszewska
titanik
Sylwia Zając
Kamil Biskup
Joanna Kowalczuk
Marcin Kozikowski
Milena Dukat
Daniela Voicu
Tomnasz Baumgart
Magdalena Pocztowska
Katarzyna Stręk
Izabela Śmiałkowska

Jeszcze raz dziękujemy, niech Miłość kwitnie :)

poniedziałek, 13 lutego 2012

Słodycz późnego lata...a może bardzo ciepłej jesieni.

Morande Late Harvest Sauvignon Blanc 2007 - oto mała butelka słońca w pigułce i to z odmiany, którą spośród białych win kocham chyba równie mocno jak dobrego rieslinga.
To rzadkość pod wieloma względami: po pierwsze sauvignon blanc - naprawdę niezbyt często robi się zeń wino późno zbierane (oczywiście jest klasyczne Sauternes, ale i w nich sauvignon blanc ma towarzyszy w postaci semillon i muscadelle); po drugie winnica Morande - powstała w 1996 roku, nowoczesna, ekologicznie zaangażowana, niezmiernie dbająca o jakość produktów, a według mnie także o ich wygląd (uważam, że wina Morande mają jedne z ciekawszych szat graficznych) i swój wizerunek; po trzecie i najważniejsze to barwa, zapach i smak tego wina. Ma ono bowiem złocisty kolor kojarzący się właśnie z późnym latem albo wczesna jesienią, a w smaku i aromacie jest wszystko: pigwa, papaja i miód, wanilia i jaśmin. W końcówce pojawia się delikatna kwasowość cytrusów, która idealnie łagodzi i równoważy słodycz sprawiając, że ten nektar bogów nie sprawia wrażenia przesłodzonego. Fenomenalnie układa się z deserami i tradycyjnie z serami typy Roquefort. Niech się wstydzą przeciętne muskaty z południowej Francji, tokaje słabego autoramentu i przemysłowe sauterny. Niech żyje złociste Morande. I niech pachnie późnym latem.

piątek, 10 lutego 2012

To już było - ale nie mogę sobie podarować, czyli Kimmidoll po raz drugi.

28 października zamieściłam już wpis na temat Kimmidoll - słodkich i ślicznych laleczek japońskich. Wtedy były u nas nowością. Teraz jesteśmy już za pan brat i chciałabym przedstawić kilka naszych ulubienic.
Mieko, czyli zorganizowana. Dla tych, którzy potrzebują sobie poukładać to i owo, żeby lepiej zafunkcjonować w chaotycznym świecie. Ale i dla tych, którzy już znaleźli sens w dobrze ułożonym planie dnia, w planie przygotowywania proszonej kolacji czy w planie wyjazdu na rodzinną uroczystość. Dla wszystkich, którzy lubią i mają porządek w głowie i na biurku.
Miki, czyli kwitnąca. Dla tych, którzy czują się młodo i kwitnąco albo tych, którzy chcieliby się tak poczuć. Mnie zafascynowała ta malutka lalusia przez wzgląd na kolorystykę i niezwykłą siłę wyrazu wynikającą z prostej formy i użycia intensywnie zielonego koloru - świeżego i soczystego jak wczesna wiosna.
Hasumi, czyli wdzięczna... i spokojna. To kwintesencja wdzięku i opanowania - mała laleczka ze złotymi włosami w czarnym kimono zdobionym kwiatami śliwy w kolorze białym, seledynowym i bladoróżowym. Wdzięk to ta cecha, której potrzeba nam więcej niż nam się wydaje. Jak wiele prościej by nam się żyło, gdyby wszyscy swoje sprawy załatwiali z wdziękiem.
Chiaku, czyli śmiech. Śmiech to niezwykłe dobro dane człowiekowi. Śmiech z radości, śmiech histeryczny, śmiech ze stresu, z siebie i z innych. Bez szczerej eksplozji radości zginęlibyśmy marnie. Dobrze, że człowiek potrafi się śmiać. Nawet przez łzy. Chiaku to upominek dla kogoś takiego (do tego ma cudne kolory).
Sumi, czyli współczująca. Empatia to zrozumienie, wsłuchanie się w drugiego człowieka. Zrozumienie prowadzi do akceptacji. Ciężko czasem zaakceptować samego siebie, a co dopiero drugiego człowieka. To wysiłek, praca nad sobą. Kimmidoll Sumi ma siwe włosy, nieprzypadkowo. Młodość to czas egocentryzmu. Uszanować odmienność - piękny cel na życie. Wzbogacający i przynoszący spokój.
Ryoko, czyli elegancja. Wszechobecny konsumpcjonizm to tło dla czystej prostoty. Wszechobecna bylejakość budzi potrzebę kultywowania klasycznego piękna w swoim życiu. Taka jest Ryoko, w bieli, z kwiatem we włosach. Najwytworniejsza z Kimmidoll udowadnia, że prostota to doskonałość.

poniedziałek, 6 lutego 2012

Sexy

To nieprzyzwoite, że znów o Portugalii. Jesteśmy tak stronniczy, że aż słabo. Trudno.
Oba wina nazwane tak z oczywistych marketingowych względów. Wina pochodzą z dość młodej bardzo nowoczesnej firmy winiarskiej Fita Preta Vinhos (region Lisbona), nie ma się więc co dziwić, że zarówno nazwa, jak i strona wizualna obu win jest na wskroś nowoczesna (pokusiłabym się o określenie "klubowa"). Jeśli jednak można założyć w ogóle, że wino może być sexy, to te dwa wina - ze szczególnym akcentem na czerwone - na pewno takie są.

W przypadku czerwonego Sexy 2009 stworzonego z Touriga Nacional (40%) - królowej portugalskich szczepów, Syrah (25%), Aragonês (25%), Cabernet Sauvignon (10%) moc wina tkwi w jego ciemnym, niemal fioletowym, bardzo głębokim kolorze i pięknym aromacie oraz niezwykle uwodzicielskim smaku - może dzięki udziałowi syrah i caberneta. Kiedy rozlewamy wino do kieliszka poczujemy intensywny aromat owoców leśnych i karmelowo-tostowe niuanse, które Sexy zawdzięcza francuskiej beczce.
Do tego wszystkiego wino jest długie i pełne, a taniny dojrzałe i dobrze ułożone.
jednym słowem sexy.
Co do białego - brak mi słów. Wino jest mocno aromatyczne, pachnące całym straganem owoców egzotycznych, a zarazem cytrusowe i rześkie. Potem trochę mineralne i w końcu słone (to chyba viognier). Jednym słowem - niezwykłe.
Zdecydowanie warto zwrócić na nie uwagę, szczególnie, że o to nietrudno - etykieta czerwonego Sexy w kolorze magenty nie da się nie zauważyć na półce.